Właśnie pewnie dlatego od urodzenia skupiam się bardziej na wszystkich innych pięknych widokach. Doceniam chwile, które kojarzą się z wszystkim innym. A gdy już naprawdę mam w życiu sytuację, o której można powiedzieć "jest do d", cóż. Wrodzony optymizm każe mi się czuć swojsko i bezpiecznie, zupełnie jak w domu.
Byłam w Egipcie ze Scanem w październiku i bardzo sobie chwalę - żadnych opóźnień, wszystko na miejscu i na umówioną godzinę, rezydent zawsze do usług (głównie telefonicznie, bo w hotelu miał dyżury tylko w określone dni i chyba przez 2 godziny). Zamiennie "zajmowali się" też nami rezydenci TUI.
Rowy dla każdego. Rowy same w sobie oferują turystom sporo atrakcji: Słowiński Park Narodowy, szlaki turystyczne i ścieżki rowerowe, park z amfiteatrem i placem zabaw (tu odbywają się różne eventy), wypożyczalnie sprzętu sportowego, lunapark, czyste plaże…. Okolica sprzyja wycieczkom i w promieniu 30 km można ich znaleźć
Tłumy turystów przybywających tu w lipcu oraz sierpniu potrafią zniechęcić. Pamiętaj o cieplejszym ubraniu. Zarówno w listopadzie, jak i w grudniu trzeba zabrać ze sobą cieplejszą odzież, gdyż jednak wieczorem i nocą temperatury są dużo niższe – słońce zachodzi już około godz. 17. Można odpocząć od tłumów i
Z sympatią przyglądałem się nielicznym turystom ubranym na luzie. Czyli tak, jak powinno się nosić podczas zwiedzania egipskich piramid, świątyń i grobowców. Na stopach trampki lub sandały, na biodrach szorty lub sukienki, na ramionach T-shirty lub koszule z krótkim rękawem, na głowie lekka arafatka, w ręku butelka z wodą
Vay Tiền Trả Góp Theo Tháng Chỉ Cần Cmnd. Polish Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese English Synonyms Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese Ukrainian These examples may contain rude words based on your search. These examples may contain colloquial words based on your search. O której robi się ciemno, powiedziałem. Other results Menomena, o której mówiliśmy, robi podobnie - ich perkusista gra bardzo otwarcie, nie tylko podąża za utworem ale rozbudowuje strukturę piosenki. In bands like Menomena, about which we talked earlier, drummer also plays very freely, he's not only following his part of song but also adds. O planecie, na której robi się kiepsko, bo za dużo tam było twórczości? About a planet that becomes too unpleasant because there was too much creation going on? Więc czy ta hipotetyczna sytuacja, o której rozmawialiśmy robi się mniej hipotetyczna? Wymaga ciągłej rehabilitacji, dzięki której robi duże postępy. She requires continuous rehabilitation, thanks to which she is making good progress. Oprócz chwili, w której robi grzanki. Z powodu, której robi to co robi. To guma, z której robi się balony. We found several of these on the floor. Teraz będzie część, w której robi mi się niedobrze. Now this would be the part where I get ill. A ponoć mają tam taką kolejkę po której robi się niedobrze. I love the cream waffles and they have a crazy rollercoaster. Cóż, jest część, w której robi się naprawdę ciężka z tymi wielkimi akordami. Well, there's a part where it gets really heavy with these big chords. Gospodarstwo dostarcza warzyw, mleka, serów, jogurtów, pszenicy, z której robi się chleb, i wielu innych produktów. The farm provides vegetables, milk, cheese, yoghurt, wheat to make bread and much more. Rehabilitacja, dzięki której robi duże postępy jest bardzo droga i rodziców nie stać na zakup specjalistycznego sprzętu. Rehabilitation, which allows making good progress, is very expensive and parents can not afford to buy specialist equipment... Gabriel's picture Główna ulica, przy której robi się zakupy w Helsinkach to Aleksanterinkatu. Znajdują się tu sklepy międzynarodowych sieci takich jak Zara czy H&M. Na Aleksi, jak jest pieszczotliwie nazywana, znajduje się również oddział Strockmanna, fińskiego domu towarowego. Helsinki's main shopping street is Aleksanterinkatu, which is lined with international chains such as Zara and H&M. Aleksi, as it is affectionately known, is also home to a branch of Stockmann, a Finnish department store. Przemysł robi wszystko dla marginalizacji wpływu pestycydów. The industry is doing its utmost to play down the impact of pesticides. Fotoreporter robi reportaż o bezdomnym weteranie. So a Marine photojournalist is doing a story on a homeless vet. Czekając - restauracja Antonio robi niesamowite jedzenie. While you're waiting - Antonio's restaurant does amazing food. Gdy sprawa robi się poważna, robi to, co należy. Szampanom dobrze robi leżakowanie, ale ten robi się zatęchły. I don't believe it! I know champagne ages well but this stuff's getting mouldy. Cokolwiek pan robi - robi to na odległość. Everything you do is from a distance. No results found for this meaning. Results: 62960. Exact: 1. Elapsed time: 359 ms. Documents Corporate solutions Conjugation Synonyms Grammar Check Help & about Word index: 1-300, 301-600, 601-900Expression index: 1-400, 401-800, 801-1200Phrase index: 1-400, 401-800, 801-1200
zapytał(a) o 20:35 egipskie ciemności polecenie: napisz opowiadanie które będzie można zatytułować poniższym frazeologizmemegipskie napiszcie nam naj... To pytanie ma już najlepszą odpowiedź, jeśli znasz lepszą możesz ją dodać 1 ocena Najlepsza odp: 100% Najlepsza odpowiedź ,Egipskie ciemności"Tegoroczne wakacje Ada, Tosia i Marek spędzili u dziadków na wsi. Jest tam zawsze cicho, spokojnie, a rodzeństwo znajduje dużo przygód. W tym roku będąc na zasłużonym wypoczynku Marek czytał swoją ulubioną książkę. To właśnie z niej dzieci czerpały najwięcej pomysłów. Teraz rodzeństwo chciało odwiedzić p[piwnicę bała się wejść pod ziemię ze względu na opowieści dziadka o żyjących tam myszach. Ada i Marek jednak ją przekonali mówiąc,że gryzonie boją się światła, które włączą zaraz po zabrały ze sobą mapę, którą wcześniej narysowali, aby poczuć się jak p[poszukiwacze skarbu. Gdy znaleźli się w piwnicy chłopak zaświecił światło i całą trójką ruszyli na ,,łowy". Będąc w połowie Ada schyliła się, aby zawiązać sznurowadło i nastąpiły egipskie ciemności. Blady strach padł na Tosię, która natychmiast zaczęła krzyczeć, że zaraz wszyscy przeniosą się na łono Abrahama, że już nigdy nie wrócą do wyjął latarkę, ale baterie były wyczerpane. Postanowił,że muszą wrócić do drzwi po ciemku. Tosia trzymała rodzeństwo za ręce i ciągle się końcu dotarli do wyjścia. Kiedy wyszli na powierzchnie okazało się, że było przeciążenie i dlatego światło uspokoiła się i ustaliła z rodzeństwem,że następnym razem będą dokładnie sprawdzać swój sprzęt, żeby nie mieli potem takich babcia przygotowała naleśniki, a po jedzeniu Ada,Marek i Tosia jakie będą ich kolejne wakacje. Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub
Jest ciepła, sierpniowa noc, ostatni tydzień tegorocznych, letnich wakacji. Wśród pasażerów drzemiących w samolocie tureckich linii delikatne poruszenie, zbliżamy się bowiem do lądowania. Ogarnia mnie lekkie podniecenie, wyglądam przez okno, żeby nacieszyć się widokiem na który czekałam kilka miesięcy i który kocham: w dole rozświetlone gigantyczne miasto, malutkie jeszcze z tej wysokości, ale coraz wyraźniejsze, liczne bloki mieszkalne, przecinające się jak w labiryncie ulice, niebieskie prostokąty basenów, jakiś stadion, samochody poruszające się jakby w zwolnionym tempie wciąż liczne mimo późnej pory....serce bije mi radośnie i chyba szybciej: znowu kolejny raz nacieszę się tymi ludźmi i tym miastem; jestem w Kairze! Jest druga w nocy, gdy szybko i sprawnie opuszczamy samolot. Znane mi już lotnisko nie sprawia problemów. Kupuję wizę, wklejam ją do paszportu i przechodzę przez punkt kontrolny. Dłuższa chwila niepewności podczas oczekiwania na bagaż i nie zaczepiana przez nikogo wychodzę na zewnątrz. Ogarnia mnie fala ciepłego egipskiego powietrza, wdycham je radośnie i głęboko. Niemalże w tej samej chwili wśród grupy oczekujących ludzi dostrzegam przyjaciół, księży ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich- pochodzącego z Kenii ks proboszcza Robbina i ks. Wilsona z Indii. Jak miło jest ich znowu spotkać ! Ściskamy się serdecznie, oddaję im moje walizki i rześkim krokiem ruszamy do taksówki. Dzielnica Szubra, w której znajduje się zaprzyjaźniona, katolicka parafia Św Marka znajduje się w odległości ok. 45- tu minut jazdy samochodem od lotniska. Ruch na ulicach jest już nieco mniejszy i nie ma korków, niemniej jednak kierowca musi wykazać się dużą sprawnością ,aby szybko pokonać tę trasę. Główne ulice są z reguły jednokierunkowe, ale nie mają żadnych wytyczonych pasów ruchu. Samochody poruszają się bardzo blisko siebie, często niemalże slalomem, trąbiąc ostrzegawczo przed zaplanowanym manewrem wyprzedzania. Mimo zmęczenia i późnej pory mam świetny nastrój. Śmiejemy się i rozmawiamy. Trochę żartujemy z Wilsona, który rozpoczął niedawno kurs nauki jazdy po Kairze, ale daleko mu jeszcze do sprawności poruszania się naszego kierowcy. Droga upływa szybko i wkrótce jesteśmy prawie w domu. Ulica przed kościołem jest zamknięta dla ruchu samochodowego od kilku miesięcy. Dokładnie od 12-tego kwietnia czyli tragicznej Niedzieli Palmowej- dnia w którym terroryści z tzw. państwa islamskiego doprowadzili do dwóch eksplozji przed kościołami koptyjskimi w dwóch egipskich miastach raniąc i zabijając wielu ludzi. Ostatni odcinek drogi pokonujemy więc piechotą. Przed kościołem znajduje się posterunek policji. Kilku policjantów w białych mundurach i z karabinami pilnuje całą dobę wejścia, sprawdzając wszystkich nieznanych ludzi zmierzających do kościoła. Tuż za furtką dostrzegam elektryczną bramkę, kolejny, nowy punkt kontrolny. Policjanci rozpoznają Robbina z Wilsonem i wpuszczają nas bez przeszkód. Po kilku minutach jestem już w swoim pokoju. Tym razem mam szczęście- zostaję ulokowana w pokoju w oddzielnym budynku w którym zazwyczaj mieszka przebywający obecnie na urlopie ks Kazik, a to oznacza, że mam do dyspozycji pokój z klimatyzacją. Budynek jest stary, od dawna nieremontowany i niektóre jego części jak np. łazienka pozostawiają wiele do życzenia, ale w Kairze mało rzeczy mi przeszkadza. Po prostu kocham tu być. Dostaję też do ręki pęk kluczy do drugiego, dużego budynku gdzie jest kuchnia, jadalnie, mała kaplica i pokój w którym spotyka się zazwyczaj wieczorami cała wspólnota pracujących tutaj księży i do którego mogę wejść odpocząć, czy też obejrzeć telewizję o każdej porze dnia. Jest już naprawdę późno, wymieniamy kilka ostatnich zdań, wyjmuję z bagażu przywiezione i oczekiwane tutaj zawsze polskie przysmaki oraz jakieś drobne prezenty i wreszcie idę spać, szczęśliwa, że przede mną kolejna, tygodniowa egipska przygoda. Dzień pierwszy- czyli podróż do Sohag Wcześnie rano budzi mnie głos muezina wzywającego do modlitwy. Słyszę go za każdym razem gdy tutaj jestem. Przypomina mi on, że jestem w trochę innym świecie, który jednak jest światem fascynującym, jest także Bożym światem i wcale niekonieczne światem wrogim. Trochę się modlę, trochę czytam i rozmyślam. Nie śpieszę się ze wstawaniem, bo nie mam żadnych konkretnych planów na przedpołudnie, a poza tym czeka mnie dzisiaj całonocna podróż pociągiem do Sohag w Górnym Egipcie. Dłuższy ranny odpoczynek jest więc jak najbardziej wskazany. O godz. 8:30 dostaję od Robbina wiadomość z zapytaniem czy przyjdę na śniadanie. Robbin jest już po porannym joggingu i modlitwie. Umawiamy się w kuchni za 10 minut. Mamy przywiezioną przeze mnie , bardzo cenioną tutaj polską kiełbasę, więc utartym już zwyczajem smażę jajecznicę na kiełbasie, którą wszyscy tu bardzo lubią. W kuchni spotykam dwóch nieznanych mi wcześniej księży, a dokładniej kleryków, zwanych tutaj „seminarians” Jeden z nich Rodrig pochodzi z Wybrzeża Kości Słoniowej, a drugi Joshua z Zambii. Spędzą w Kairze ok 10-ciu miesięcy na swoich obowiązkowych praktykach. Tak więc obecnie w parafii pracuje razem z nimi ośmiu księży : ks. Robbin, superior z Kenii, ks Amal z Indii, który dołączył do wspólnoty niedawno, po wieloletniej pracy w Tanzanii, ks Wilson również z Indii, który w tym roku po raz pierwszy odwiedził Polskę, ks Peter i ks Isa z Nigerii oraz Jean Paul z Wybrzeża Kości Słoniowej. Każdy z nich jest inny, każdy ma inne trochę pasje i zainteresowania, ale wszyscy razem tworzą wspólnotę, której nie da się nie lubić i z którą naprawdę dobrze jest być. Po śniadaniu każdy rusza do swoich zajęć, a ja postanawiam odwiedzić mój ulubiony, stary koptyjski Kair. Stary koptyjski Kair to najstarsza część miasta. Prawdopodobnie już w VI w była tutaj osada miejska. W czasach rzymskich znajdowała się tu forteca i miasto Babylon. Mieszkający tutaj chrześcijanie zaczęli krzewić swoją wiarę w całym Egipcie, a jak była ona silna może świadczyć sporo zachowanych świątyń wzniesionych na niewielkiej powierzchni (do dziś zachowało się pięć, które można zwiedzać). W dzielnicy stoją także najstarsza synagoga w mieście i meczet. Dojazd jest stosunkowo prosty, bo stacja metra mieści się tuż obok jednego z kościołów. Jazda metrem nie jest niczym trudnym, trzeba kupić sobie bilet za dwa egipskie funty oraz pamiętać na której stacji linie metra się łączą i gdzie ewentualnie należy się przesiąść. Poza tym w godzinach szczytu oraz podczas samotnych podróży wybieram zawsze przedziały dla kobiet, które zazwyczaj nie są tak zatłoczone i jazda nimi jest przyjemniejsza. W ostatnio wybudowanej, nowoczesnej linii jest klimatyzacja i nazwy kolejnych stacji są wyczytywane, a także wyświetlane w języku arabskim i angielskim. Poza tym wszyscy są naprawdę uprzejmi, ustępują często miejsca, niekiedy pytają czy wiem gdzie wysiąść. Podróż do koptyjskiego, starego Kairu trwa dość długo i pozostaje mi niewiele czasu na odwiedzenie ulubionych miejsc. Wchodzę więc tylko do potężnego, greckiego, ortodoksyjnego kościoła św Jerzego i odwiedzam mój ulubiony Kościół Zawieszony. Turystów jest mało, a przed bramami do kościołów siedzą jak wszędzie policjanci w białych mundurach z bronią. Muszę otworzyć torbę i pokazać, że nie mam w niej nic niebezpiecznego. Policjanci są mili, uśmiechają się i pytają skąd przyjechałam. Jest gorąco, temperatura sięga 37-ciu stopni, ale jestem do tego już przyzwyczajona, poza tym uwielbiam to miejsce i nic nie jest w stanie popsuć mi dobrego nastroju. W Kościele Zawieszonym, powstałym ok. V-VI w i wybudowanym na wieżach dawnej rzymskiej fortecy spotykam kilka mało licznych wycieczek oprowadzanych przez przewodników. Siadam sobie na parę minut w ławce, aby odpocząć od upału, pooddychać tutejszą atmosferą i spokojnie się pomodlić. Niestety czas płynie szybko i muszę wracać, jeśli chcę spotkać wszystkich na obiedzie o Nie ma jeszcze ks. Jean Paula, który dopiero za dwa dni wraca z wakacji, więc jest szansa, że rozmowy będą przy stole głównie po angielsku, co mnie bardzo cieszy, bo będę miała szansę chociaż trochę w nich uczestniczyć. Na obiad jest makaronowa zapiekanka z mielonym mięsem i warzywami. Bardzo ją lubię, jak prawie wszystko tutaj. Wilson przynosi trochę przypraw, przywiezionych z Indii. Próbuję jedną z nich o nazwie mango, ale z owocem mango ma ona moim zdaniem mało wspólnego. Jest za to tak ostra, że nie mogę jej przełknąć czym oczywiście rozbawiam wszystkich. Śmiejemy się, rozmawiamy i czas mija bardzo szybko. Każdego dnia o w kościele św Marka na Szubrze odprawiana jest msza św. Dzisiaj jest ona niestety w języku arabskim, więc niczego nie rozumiem. Staram się jednak podążać myślą korzystając z czytań zamieszczonych w internecie mojego telefonu i modląc się po cichu w języku polskim. Komunia jest zawsze pod dwiema postaciami, co jest dla mnie źródłem dodatkowej radości podczas każdego pobytu tutaj. Wspólnota parafialna jest bardzo nieliczna. Kilkoro starszych ludzi i siostry zakonne prowadzące szkołę obok naszego kościoła. Przed mszą kilka starszych pań modli się odmawiając głośno różaniec po francusku. Francuskiego zaczęłam uczyć się niedawno i mam rozpisane na kartce modlitwy w tym języku, ale wymowa jest wciąż dla mnie trudna i nie mogę nadążyć. Dzień w Egipcie jest dość krótki. Słońce zachodzi bardzo szybko i o 19-tej jest już ciemno. Zbliża się czas naszej podróży do Sohag. Pakuję trochę rzeczy, głównie cieplejszą kurtkę do pociągu, bluzę, szczoteczkę do zębów oraz jakieś przebranie na jutrzejszy dzień i ok. godziny 21-ej czekam już na Robbina i Wilsona gotowa do podróży. W Górnym Egipcie byłam rok temu, ale ks Robbin jedzie dzisiaj z bardzo konkretną misją, a ja uwielbiam podróżować, więc udało mi się namówić go, aby zabrał mnie tam kolejny raz. Ksiądz Biskup kościoła koptyjsko-katolickiego w Sohag zaprosił misjonarzy ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich do współpracy. Chcą otworzyć nowy dom w miejscowości Tahta ok 30 km od Sohag. Powody są dwa- brakuje koptyjskich księży, a tamtejsze wspólnoty są w przeciwieństwie do parafii św Marka na Szubrze bardzo liczne i bardzo aktywne. Drugi powód jest jeszcze bardziej interesujący, otóż ks Biskup pragnie, aby Koptowie mieli większą świadomość powszechności kościoła, martwi się , że ich doświadczenie kościoła kończy się na ich wspólnocie i chciałby to zmienić, stąd pomysł zaproszenia do współpracy misjonarzy. Jesienią pracę w koptyjsko-katolickiej wspólnocie rozpocznie ks Wilson i Jean Paul. Robbin jedzie tam dzisiaj zobaczyć miejsce w którym misjonarze będą mieszkać oraz aby spotkać się i porozmawiać z ks Biskupem. Droga do kairskiego dworca nie jest daleka, pokonujemy ją więc piechotą. Jest ok. 21:30 i ruch na ulicach jest bardzo duży. Chowam się trochę za Wilsona gdy przechodzimy przez większe ulice, wciąż bowiem nie czuje się pewnie lawirując między rozpędzonymi samochodami. Jest w kilka miejsc w Kairze, które może nie budzą mojego przerażenia, ale nie czuję się w nich zbyt dobrze i nie chciałabym ich póki co odwiedzać w pojedynkę. Jednym z takich miejsc jest kairski dworzec. Jak zwykle tak i teraz jest tutaj tłum przemieszczających się w różnych kierunkach ludzi. Trudno dopatrzyć się jakiegokolwiek rozkładu jazdy pociągów, więc jedyną możliwością jest zapytanie stojącego obok jednego z pociągów konduktora. Pociągi są bardzo stare i brudne. Większość ludzi podróżuje wagonami tzw. trzeciej klasy, które choć mają miejsca siedzące standardem przypominają bardziej wagony towarowe niż osobowe. Wszędzie panuje wielki ścisk. Pomiędzy stojącymi pociągami przez tory wciąż przeskakują jacyś ludzie , skracając sobie drogę na kolejne perony. Na naszym peronie, na gołym betonie leży mężczyzna w pozycji na wznak. Ubrany jest w galabiję i bardzo brudny. Wydaje się odpoczywać i ku mojemu zdziwieniu ma bardzo zadowoloną minę. W pewnym momencie zakłada nawet nogę na nogę, nadal leżąc na gołym betonie. Nikt się nim nie interesuje, nikt też nie okazuje zdziwienia. Na ławeczkach, ale też na ziemi siedzą całe rodziny , często z małymi dziećmi, oczekując na swój pociąg. My też siadamy na wolnym skrawku ławki. Naszego pociągu jeszcze nie ma, prawdopodobnie podjedzie tutaj, po opuszczeniu toru przez pociąg do Asuanu, stojący na torze obok nas, ale nikt nie wie dokładnie o której godzinie to nastąpi. Rozglądam się wokoło i myślę jak ten świat jest inny od tego w którym żyję na co dzień i który dobrze znam. Boże, gdyby tu byli moi znajomi z pracy, moi przyjaciele z Polski, jestem pewna, że ten dworzec wprawiłby ich w prawdziwe przerażenie. Przychodzi mi do głowy, że może właśnie tak wygląda większa część naszego świata, tylko my żyjemy w jakiejś oazie dobrobytu i pokoju i nawet o tym nie wiemy. Ta myśl tak bardzo nie daje mi spokoju, że postanawiam podzielić się nią z moimi przyjaciółmi. „ Robbin, ten dworzec mnie trochę przeraża, czy myślisz, że większość naszego świata wygląda właśnie tak jak to wszystko tutaj?” Robbin jest zupełnie spokojny i nie wydaje się być przejęty tym co dzieje się wokół, „czy ja wiem , odpowiada, może pewna część tak, ale dworzec, jak dworzec, nic specjalnego” odpowiada. „Robbin, byłeś tyle razy w Europie, widziałeś wiele dworców, nie mów, że to jest normalne, dla mnie to inny świat” nie daję za wygraną, „poza tym czy myślisz, że gdybym była tutaj sama, gdyby kobieta z Europy była tutaj sama- byłaby bezpieczna?” „ myślę, że tak, odpowiada niewzruszony Robbin, przecież nic tutaj się takiego nie dzieje” „ A Afryka, czy w całej Afryce dworce są takie jak tutaj?:” pytam. „ to jest najstarszy dworzec w Afryce i dlatego wygląda jak wygląda, w Afryce nie ma zbyt wiele linii kolejowych, a te które są obecnie są znacznie nowsze, więc wyglądają lepiej” Wilson też zachowuje zupełny spokój. Indie bardziej przypominają Kair niż europejskie miasta, stąd on czuje się tutaj bardziej „u siebie”. W końcu przepełniony pociąg do Asuanu odjeżdża i podjeżdża ten, którym będziemy podróżować. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia skąd ludzie wiedzą który pociąg jest który, bo nie ma tutaj żadnych napisów. Ostatecznie wsiadamy i zajmujemy miejsca zgodne z tymi na naszych biletach. Siedzenia jak wszystko tutaj nie grzeszą czystością, ale są za to bardzo wygodne, szerokie i miękkie. Odległości miedzy siedzeniami są też na tyle duże, że spokojnie można wyciągnąć nogi i ułożyć się w pozycji półleżącej. Znając zamiłowanie Egipcjan do klimatyzacji i wybitnie niskich temperatur, zakładam od razu cienką, ale puchową i ciepłą kurtkę, bluzę i szal. Mam nadzieję, że tak opatulona przetrwam noc bez większego problemu Robbin i Wilson ubierają się również. Pociąg rusza z peronu, ale po kilkunastu minutach nieoczekiwanie staje. Jest znacznie opóźniony i nikt nie wie o której godzinie dojedzie do zamierzonego celu. Jestem bardzo zmęczona i szybko zasypiam rejestrując już tylko jak przez mgłę nieoczekiwane, długie postoje naszego pociągu. Dzień drugi - Sohag Budzę się, gdy na zewnątrz jest zupełnie widno. Dochodzi godzina 9-ta. „Gdzie jesteśmy” - pytam Robbina, „Nie mam pojęcia” - odpowiada - "...ale przypuszczam, że mamy jeszcze ok. godziny do Sohag, w nocy co chwilę stawaliśmy nie wiadomo z jakiego powodu." - "Och, to szkoda, spóźnimy się na mszę świętą z ks. Biskupem” - „Niestety tak” - potwierdza Robbin - „Chyba jeszcze nigdy nie jechałem do Sohag tak długo” - dodaje. Krótko przed godziną 10-tą jesteśmy na miejscu, po 12 godzinach jazdy pociągiem. Bierzemy taksówkę i po kilkunastu minutach wysiadamy przed siedzibą koptyjsko-katolickiego biskupa. Prawdę mówiąc znam już to miejsce i niezbyt lubię. Po za tym denerwuję się trochę przed spotkaniem z ks Biskupem. Ostatnim razem gdy byłam w tym samym miejscu ks Biskup był chory i nie miałam okazji go poznać. Wiem o nim tyle, że nie mówi po angielsku, ale po arabsku, francusku i chyba włosku. Poza tym księża tutaj raczej nie znają angielskiego. Wszyscy chodzą w sutannach i nigdy żadnego z nich nie widziałam w cywilnym ubraniu. Poza tym mam w pamięci różnych koptyjskich księży, których spotkałam i przypomina mi się właśnie zwyczaj całowania ich w rękę przez napotkanych wiernych. Wpadam w coraz większą panikę co jest dość zabawne.” Robbin, czy ja muszę spotykać księdza biskupa” - zagajam nieśmiało. „Pewnie tak, a czym się martwisz ?" - pyta Robbin. „Obawiam się, że zrobię coś głupiego, to mi się zdarza często, gdy się denerwuję”. Robbin śmieje się tylko. Próbuję jeszcze zagadać z Wilsonem: „Wilson, czy myślisz, że powinnam pocałować ks biskupa w rękę ?” - pytam. Robbin, który to słyszy parska śmiechem: „Nie całuje się w rękę, tylko w pierścień na którym jest krzyż” - wyjaśnia Wilson - „Poza tym, nie martw się zbytnio” - uspokaja. „Możesz go pocałować w policzek albo rzucić mu się na szyję, jest dżentelmenem, nic ci nie powie” - śmieje się Robbin. Nie bardzo mnie to wszystko uspokaja. Prawda jest taka, że bardzo lubię jeździć do Sohag z uwagi na długą podróż i możliwość podziwiania egipskich krajobrazów, ale za tym miejscem w którym jesteśmy jakoś nie przepadam. Tak jak przewidywaliśmy, jest już po mszy świętej i po wspólnym śniadaniu. Panie pracujące w kuchni przygotowują coś do zjedzenia dla nas, potem Wilson otrzymuje klucze od dwóch pokoi w których możemy odpocząć. Mamy kilka godzin czasu, w każdym razie Wilson i ja, bo Robbin udaje się za chwilę na spotkanie z ks Biskupem. Ok. 12- tej Wilson woła mnie na obiad. Gdy wchodzimy do jadalni dostrzegam chyba wszystkich tutejszych księży siedzących już przy stole. Wypadałoby się jakoś przywitać, ale chwilowo nie wiem jak i wpadam w panikę: „Wilson co ja mam powiedzieć?” - pytam i w momencie gdy widzę zdziwioną minę Wilsona uświadamiam sobie, że spytałam go po polsku. „Dzień dobry” po arabsku właśnie zapomniałam, "hello" – zdecydowanie nie wypada, "szczęść Boże" raczej nikt nie zrozumie. Ksiądz Biskup wstaje od stołu i wita się ze mną pozdrawiając po francusku, niestety ze zdenerwowania zapominam co powinnam odpowiedzieć i próbuje wszystko nadrobić pochyleniem głowy i serdecznym uśmiechem. Robbin ratuje mnie tłumacząc szybko, że rozumiem tylko po angielsku. Zaczynamy obiad, atmosfera jest raczej ciężka, ponieważ nikt się nie odzywa. Słychać tylko brzęk sztućców. Wszyscy sobie usługują i są mili, ale obiad przebiega w kompletnej ciszy. Prawdę mówiąc marzę o tym, żeby już stąd pójść. Po obiedzie wychodzimy do przestronnego holu gdzie stoi kilka stolików. Wypijamy herbatę i kawę w towarzystwie ks. Biskupa i tutejszych księży. Wilson rozbraja atmosferę rozśmieszając czymś wszystkich, ale mówi po arabsku i niestety nic nie rozumiem. W każdym razie dzięki niemu, robi się nieco milej. Po obiedzie zabieramy swoje rzeczy, żegnamy się z wszystkimi i wsiadamy do podstawionego samochodu. Kierowca zabierze nas do miejscowości Tahta, oddalonej ok 30 km od Sohag. To właśnie tu mają osiedlić się misjonarze z SMA już we wrześniu. Jedziemy zobaczyć przydzielony im przez ks. Biskupa apartament. Budynek graniczy z murowanym, dość dużym i ładnym kościołem i znajduje się przy gęsto zabudowanej ulicy. Na dole mieszka ksiądz koptyjski Antonio, starszy, otyły w zakurzonej jak wszyscy tutaj czarnej sutannie, otwiera szeroko drzwi i serdecznie zaprasza nas do środka. Apartament dla Jean Paula i Wilsona znajduje się pięto wyżej. Składa się on z dwóch niezbyt dużych pokoi z kuchnią, jednej łazienki i wąskiego balkonu. Wszystko jest pokryte gruba warstwą kurzu i wymaga remontu, ale generalnie robi dość dobre wrażenie. Wilson jest jednak trochę rozczarowany. Brakuje miejsca na prywatna kaplicę, korzystanie z jednej łazienki może być nieco uciążliwe i na dodatek brak pokoju dla gości. Martwimy się też trochę o Jean Paula, który będzie smutny jeśli nie znajdzie miejsca na ogród i nie będzie mógł rozwijać tutaj swojej ogrodniczej pasji. Zwiedzając wszystko po kolei wychodzimy na dach budynku. Znajduje się tutaj jedna wielka rupieciarnia, ale Robbin z Wilsonem snują już plany o wykorzystaniu tej powierzchni na pokój gościnny i może nawet kaplicę. Robi się popołudnie, pociąg już odjechał i musimy do Kairu wracać busem. Zwiedzamy jeszcze kościół, robimy kilka pamiątkowych zdjęć i żegnamy się z Abuną Antonio. „Cieszysz się, że tutaj będziesz?” - pytam Wilsona - „Jasne, bardzo się cieszę” - pada odpowiedź; „To nowe wyzwanie i nowa szansa, żeby zrobić coś naprawdę dobrego. Tutaj ludzie są inni, wspólnoty koptyjsko-katolickie są bardzo liczne i żywe. Ludzie przychodzą na msze święte, na spotkania, spowiadają się, szukają u księży rady w wielu sprawach swojego życia, chcą naprawdę żyć wiarą. Wierzę, że będę im potrzebny i że wiele się od nich nauczę” odpowiada Wilson. Gdy wychodzimy przed budynek bus już na nas czeka. Jest wyjątkowo w dobrym stanie jak na egipski standard. Pakujemy się do środka i powoli opuszczamy te strony. Podziwiam egipski krajobraz. Liczne farmy przy drodze, dojrzewające na palmach daktyle, osiołki ciągnące wozy załadowane kukurydzą, biegające często boso, umorusane dzieci, mężczyźni w długich zazwyczaj szarych lub białych galabijach podróżujący na osiołkach, stragany z warzywami i owocami i małe przydrożne sklepiki… Słońce zaczyna zachodzić gdy wyjeżdżamy na trasę szybkiego ruchu. Za zielonym pasem farm widoczna jest górzysta pustynia. A jeszcze kilka lat temu myślałam, że pustynia jest płaska i piasek na niej przypomina ten nasz z polskich plaży… Wkrótce farmy giną mi z oczu i pustynia staje się wszechobecna, widoczna aż po horyzont z obu stron naszej drogi. Słońce jak zawsze w tej szerokości geograficznej zachodzi bardzo szybko. Kilka dłuższych chwil i już chowa się za pustynnymi górami. Jedziemy naprawdę szybko. Nasz kierowca robi kilka rzeczy naraz: prowadzi samochód rozmawiając nieustannie przez telefon komórkowy i umawiając transport kolejnym klientom i jeszcze obsługuje video włączając co już jakiś nowy film. Filmy są po arabsku więc nawet nie staram się ich śledzić, Robbin ogląda bo często wybucha śmiechem, Wilson próbuje śledzić akcję, ale w końcu się zniechęca, bo nie rozumie wielu arabskich słów. Przemieszczamy się dużo szybciej niż pociągiem bo po około sześciu godzinach jazdy wjeżdżamy do Kairu. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.” Robbin, a co z kierowcą, zostaje z nami na noc, czy on może mieszka w Kairze ?” pytam. „Wyobraźcie sobie, że on jeszcze tej nocy wraca do Sohag” - mówi Robbin - „Umówił sobie pasażerów na drogę powrotną”. Prawdę mówiąc jesteśmy przerażeni tym pomysłem. Jechaliśmy tak długo, dochodzi północ, jak on da radę wrócić? Współczuję mu z całego serca i podziwiam jednocześnie… mam nadzieję, że bezpiecznie dotrze do domu. Dzień trzeci - Attaba W piątek rano budzę się dosyć późno. Biorę szybki prysznic i właśnie się zastanawiam co robić dalej, gdy słyszę pukanie do drzwi. To Robbin z brewiarzem w ręku, prawdopodobnie wracający z porannej modlitwy: „Pukałem do ciebie wcześniej, bo ks. Peter szedł do hinduskich sióstr odprawiać mszę św i pomyślałem, że może chciałabyś pójść z nim, ale chyba spałaś” - mówi. „Och szkoda, bardzo chciałam z nim pójść” - odpowiadam zmartwiona. Bardzo lubię te siostry, a poza tym Peter odprawia tam po angielsku i chętnie posłuchałabym jego refleksji nad dzisiejszą Ewangelią. No trudno, może pójdę następnym razem, pocieszam się. Nie jestem głodna i nie mam ochoty na śniadanie, a poza tym nie mam pomysłu na dzisiejszy dzień. Msza święta będzie tutaj dopiero wieczorem, do obiadu o 13-tej też jeszcze sporo czasu. Postanawiam napisać do Wilsona: " Co robisz dzisiaj Wilson” - pytam - „...bo ja nie mam pomysłu i mam dużo wolnego czasu”. „ Jadę na Attaba kupić stojak do mojej gitary...Jeśli chcesz możesz jechać ze mną”. Ok. Odpisuję uradowana, zawsze to jakiś pomysł i jakieś nowe doświadczenie w moim poznawaniu Kairu. Zgodnie z umową czekam na Wilsona o godz. 11-tej przed moim domkiem. Attaba jest niedaleko, dwie stacje metrem od nas. Pamiętam to miejsce, tutaj umawiałam się rok temu z Danielem, świeżo ochrzczonym muzułmaninem gdy jechaliśmy razem na zakupy do Chan al- Chalili. Tym razem jednak mamy duży problem z odnalezieniem sklepów ze sprzętem muzycznym. Wilson był tutaj dość dawno i musi kilkakrotnie pytać o drogę. W końcu jesteśmy na miejscu. Stojaki pod gitarę podobne do naszych w Polsce, wyglądają całkiem solidnie i cena tez wydaje się przyzwoita, ale Wilson nie jest do nich przekonany. „O co chodzi Wilson?” - pytam - „Te stojaki są naprawdę w porządku, znam się na tym , w końcu mam syna gitarzystę.” „Wolałbym plastikowe bo będą lżejsze, no i są trochę za drogie” -odpowiada. „Wilson, one są serio dobre, plastikowe będą mniej stabilne, poza tym możemy zawrzeć umowę, mam trochę funtów, zapłacimy po połowie” - dodaję a uśmiechem. Wilson jest zadowolony, ja też, nawet bardzo, zwłaszcza , że jest 12 –ta w południe i żar leje się z nieba, nie mam specjalnej ochoty na szukanie kolejnych sklepów ze stojakową ofertą. Wracamy do domu w pełni zadowoleni, dochodzi pierwsza i chcemy zdążyć na wspólny lunch. Po drodze Wilson wymienia mi najważniejsze cele jakie sobie postawił i ma zamiar osiągnąć w najbliższym możliwym czasie. „Chcę nauczyć się dobrze lokalnego arabskiego, udoskonalić grę na gitarze, skończyć kurs na prawo jazdy, aby poruszać się tutaj samochodem…” - wymienia prawie jednym tchem - „Wtedy będę mógł prowadzić wiele spotkań z ludźmi po arabsku i naprawdę głosić Ewangelię…”. "Jesteś młody, zdolny, ambitny i pracowity, dasz radę, inshallach" - śmieję się serdecznie. Pamiętam dobrze jego wyniki z egzaminów w szkole arabskiego, nie widziałam żadnego poniżej 90-ciu procent. Zaczynam myśleć o swoich życiowych celach… tyle z nich już za mną, mam chyba teraz jeden cel…chciałabym bardziej przylgnąć do Pana Jezusa i być po prostu lepszym człowiekiem…. Na obiad spóźniam się kilka minut, bo wszyscy już siedzą przy stole gdy wchodzę do jadalni. Wita mnie gromkie, słyszalne już od drzwi "Alinaaa, hellooo" …. Jean Paul właśnie wrócił z wakacji i cieszy się na mój widok, wtóruje mu Peter, który raptem nie widział mnie 1,5 dnia…reszta też wydaje się być bardzo zadowolona. Ich naprawdę nie sposób nie lubić, czy można się dziwić, że czuję się tutaj jak w swoim domu ? Ściskam Jean Paula i pokazuję mu paczki z nasionami trawy, które przywiozłam dla niego z Polski. Jean Paul jest zapalonym ogrodnikiem, jest kompletnie oszalały na punkcie roślin i ogrodu, pielęgnowanie których uważa wręcz za swoją misję. Ma ciągle problem z wyhodowaniem dobrej trawy, bo mimo podlewania trawa szybko usycha, próbował już wielu gatunków i wszystko na nic. Nieraz o tym rozmawialiśmy i wyszukałam dla niego w Polsce nasiona trawy szczególnie odpornej na słońce, chcemy spróbować czy polska trawa poradzi sobie w egipskim klimacie. Po obiedzie idę na zakupy. Mam zamiar upiec jutro bananowe ciasto, które wszyscy bardzo lubią. Chcę zadośćuczynić Isie, który podczas ostatniego mojego pobytu tutaj zjechał niezły kawałek Kairu w poszukiwaniu potrzebnych do ciasta bananów, a ja zamiast smacznego ciasta upiekłam dwa potężnych rozmiarów zakalce. Niestety zabrakło mi czasu, aby się zrehabilitować, bo był to mój ostatni dzień przed powrotem do Polski i mam zamiar zrobić to teraz. Przepis na bananowe ciasto, a raczej „banana bread” przywiozłam z Kenii od sióstr Robbina. Ciasto jest bardzo smaczne, ale zaburzenie proporcji pomiędzy składnikami kończy się często zakalcem czego doświadczyłam niestety ostatnio. W każdym razem jutro spróbuję jeszcze raz i mam nadzieję, że pójdzie mi lepiej. W niewielkim sklepie samoobsługowym niedaleko od naszej stacji metra jest zawsze tłok. Problemem bywa nieznajomość arabskiego, bo niewielu ludzi mówi po angielsku, nawet młodzież miewa problemy z angielskimi liczbami co źle świadczy o poziomie w tutejszych szkołach. Ale i tak uwielbiam robić sama zakupy, zwłaszcza, że ludzie są serdeczni i usiłują pomóc, a ceny w sklepach takich jak ten są stałe i nie grozi mi żadne oszukaństwo co jest normą na każdym bazarze. Kupuję wszystko co mi potrzebne łącznie z dwoma kilogramami bananów i bardzo zadowolona z siebie wracam do domu. W salonie na górze spotykam Petera –„ Kupiłaś to wszystko sama?” - pyta ze zdziwieniem. Peter jest odpowiedzialny we wspólnocie za opiekowanie się gośćmi i dotychczas on kupował wszystko czego potrzebowałam do moich kulinarnych poczynań. "Jasne, że sama, bez problemu” -odpowiadam nie kryjąc dumy. „Teraz zawsze będę robić sama zakupy, to naprawdę fajne doświadczenie” - dodaję. Wieczorna msza jest dzisiaj po francusku. Zdecydowanie wolę po francusku niż po arabsku, ale i tak wspomagam się tekstami czytań w moim telefonie. Gdy wychodzimy z kościoła jest już ciemno. Oczywiście ciemno nie oznacza w Kairze końca dnia. Robi się chłodniej i życie tutaj dopiero się rozkręca. Lubię to miasto i lubię ten nocny gwar i ruch na ulicach, lubię słuchać nawoływań do modlitwy płynących z licznych meczetów, lubię obserwować roześmianych ludzi wokół…."Jaki ten świat byłby piękny gdyby ludzie umieli żyć na nim jak bracia" – rozmarzam się u schyłku dnia. Dzień czwarty - Maadi Niedzielę zaczynam śniadaniem razem z Wilsonem i ks. Amalem. Amal jedzie wkrótce do Heliopolis odprawić niedzielną mszę świętą dla filipińskiej wspólnoty. Lubię tam być i mogłabym mu towarzyszyć, ale Wilson obiecał, że mnie zabierze wieczorem do bardzo odległej i zupełnie nieznanej mi dzielnicy Kairu - Maadi, gdzie będzie miał mszę św po angielsku dla wspólnoty obcokrajowców głównie Hindusów i Sudańczyków i chcę pojechać z nim. Podczas śniadania rozmawiam z Wilsonem o filmie video, który wczoraj wieczorem mi wysłał . „Nie jestem przekonana czy ten ksiądz zrobił dobrze, Wilson, nie wydaje mi się…” zagajam rozmowę. Film opowiada historię pewnej spowiedzi podczas której bardzo skruszony penitent, starszy już człowiek, chory na śmiertelną chorobę, wyznaje, że wiele lat temu zabił człowieka kierując samochodem i uciekł z miejsca wypadku, pozostawiając zabitego mężczyznę z małym chłopcem. Nigdy za to nie został ukarany, ale wyrzuty sumienia zniszczyły mu całe życie. Podczas spowiedzi okazuje się, że tym osieroconym przez niego chłopcem jest właśnie spowiadający go ksiądz, który musi odbyć walkę z samym sobą, aby móc wypowiedzieć formułę przebaczenia. Na koniec przyznaje się, że to on właśnie jest tamtym małym chłopcem i chcąc pocieszyć płaczącego mężczyznę kłamie mówiąc, że jego tata nie zginął podczas tego wypadku. Zakończenie historii wcale mnie nie przekonuje, „po co on to zrobił ,Wilson „ pytam, „ przecież wystarczyłoby gdyby mu z serca przebaczył, oni obydwaj poczuliby się wtedy lepiej i to byłoby wystarczająco piękne”. Wilson tłumaczy coś niewyraźnie i bez przekonania. W końcu okazuje się, że wysłał mi film, który obejrzał tylko do połowy. „Wilson, nie rób tego więcej, śmiejemy się razem z Amalem, nie wysyłaj czegoś czego nie oglądałeś, bo w końcu wyślesz komuś coś głupiego wcale o tym nie wiedząc”. W niedzielę zazwyczaj nie ma pań w kuchni , które codziennie gotują dla wszystkich. Zwykle wykorzystuję ten dzień żeby przygotować jakiś polski obiad, ale dzisiaj mam wolne, bo gotują seminarzyści. Czekam więc z niecierpliwością na potrawy z Zambii i Wybrzeża Kości Słoniowej. Będzie też domieszka kuchni hinduskiej, bo Wilson przygotował wczoraj moją ulubioną wieprzowinę w hinduskich przyprawach. Obiad rzeczywiście jest pyszny: ciapati, które uwielbiam, wieprzowina w sosie, kurczak w sosie z warzywami dwa rodzaje warzywnych sałatek i arbuzy na deser. „Wy gotowaliście to ja dzisiaj zmywam” -oświadczam zdecydowanie, ks Amal nie daje jednak za wygraną i bierze się za zmywanie zanim kończymy znosić talerze.” Father, dam radę sama, serio, w domu zmywam więcej i to codziennie”- usiłuję go przekonać, ale Amal, który jest cichym, spokojnym, ale bardzo uczynnym i przemiłym człowiekiem wydaje się nie słyszeć co do niego mówię… Z pomocą przychodzi mi Joshua, który woła Amala do pokoju na górze na spotkanie. Fajne jest to, że oni się spotykają, omawiają razem wszystkie sprawy, dbają o siebie nawzajem i mają dużo cierpliwości i wyrozumiałości dla pasji współbraci. Duża w tym zasługa Robbina , który jest tutaj proboszczem. Niejedna wspólnota w Polsce mogłaby się od nich wiele nauczyć. Kończę zmywanie gdy Joshua i Rodrig przychodzą mi pomóc: „Skończymy i umyjemy kuchnię” - mówią. Wieczorem jedziemy z Wilsonem do Maadi. To rzeczywiście daleko, podróż metrem zajmuje nam około 40-tu minut. Gdy opuszczamy metro czeka mnie miła niespodzianka: dookoła jest dość czysto i bardzo zielono. Liczne drzewa, kwitnące krzewy, dorożki na boku ulicy, znacznie mniej samochodów... Jaki to kontrast z naszą Szubrą, aż trudno uwierzyć, że to ten sam Egipt. Ładny, zadbany kościół i rozśpiewana wspólnota obcokrajowców potęguje radość bycia tutaj. Szkoda tylko, że akustyka i nagłośnienie są niezbyt dobre, bo z trudem rozumiem wypowiadane przez Wilsona słowa. Po mszy świętej zostajemy zaproszeni na kolację do pewnej hinduskiej rodziny mieszkającej od wielu lat w Kairze. Spędzamy z nimi bardzo miły wieczór delektując się hinduskim jedzeniem, na szczęście dla mnie umiarkowanie ostrym i opowiadając sobie różne historie. Z zaskoczeniem i radością dostrzegam w ich mieszkaniu duży obraz Jezusa Miłosiernego. „Czy wiecie jak powstał ten obraz i znacie św Siostrę Faustynę Kowalską?"- nie mogę się powstrzymać od zapytania. Niestety nie znają. Opowiadam więc o Siostrze Faustynie pełna dumy, że to Polka i że namalowany wg jej wizji obraz Pana Jezusa dotarł aż tutaj do mieszkania hinduskiej rodziny w odległym Kairze. Jest już naprawdę późno gdy wracamy z Wilsonem do domu. To był bardzo, bardzo miły dzień. Poniedziałek to ważny dla mnie dzień. Umówiłam się z Robbinem na spotkanie podczas którego chcę mu opowiedzieć o warsztatach terapii zajęciowej prowadzonych w Polsce dla ludzi niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo. Parafia na Szubrze opiekuje się od wielu lat niepełnosprawnymi, których w Egipcie jest bardzo wielu. Znajduje się tutaj ośrodek dla niepełnosprawnych pod nazwą „Club de Bonheur”. Dwa lata temu nasze stowarzyszenie zorganizowało duży projekt zbierania pieniędzy na zakup nowego autobusu dla tego ośrodka. Akcja zakończyła się sukcesem, autobus został kupiony, a teraz chcielibyśmy zaangażować się w rozwój istniejącej tutaj szkoły. Szkoła przypomina w istocie nasze placówki terapii zajęciowej, ale jest bardzo uboga zarówno materialnie jak i pod względem realizowanych zajęć. Wszystko wydaje się tutaj mało zorganizowane, a brak materiałów, mało urozmaicone zajęcia i niskie pensje wydają się wpływać frustrująco na nauczycieli. Miesiąc temu parafię odwiedziło dwóch polskich studentów, którzy odbywając staż zorganizowany przez nasze stowarzyszenie zobowiązali się do przeprowadzenia projektu i zebrania pieniędzy na budowę i wyposażenie kuchni dla tego ośrodka. Ja natomiast chciałabym rozwinąć zakres proponowanych ludziom niepełnosprawnym zajęć , aby urozmaicić ich czas i wesprzeć na wszelki możliwy sposób pracujących z nimi nauczycieli. W tym celu odwiedziłam w Polsce warsztaty terapii zajęciowej, nawiązałam kontakty z naszymi nauczycielami, poczytałam na ten temat i zakupiłam trochę materiałów na których bazują nauczyciele warsztatów terapii dla niepełnosprawnych w Polsce. Teraz chcę wszystko przedstawić Robbinowi i przekonać go, że damy radę współpracować, że chcemy ich wesprzeć i że może wyniknie z tego coś dobrego dla nas wszystkich. Jestem trochę zdenerwowana, bo dotychczas Robbin wydawał się odnosić dość sceptycznie do mojego pomysłu. Sprawę komplikuje mój wciąż niezbyt dobry angielski, ale jestem dość zdeterminowana i mam sporo notatek więc mam nadzieję, że dam sobie radę. Przed obiadem jadę jeszcze raz do Koptyjskiego Kairu kupić kilka drobnych prezentów dla przyjaciół. Gdy po powrocie wchodzę do jadalni dostrzegam dwie butelki wina na stole. „Co, wy dzisiaj obchodzicie święto św. Augustyna?" - żartuję, gdyż właśnie dzisiaj kościół wspomina go w liturgii. Peter nic nie mówi tylko uśmiecha się tajemniczo. Po obiedzie chłopaki przynoszą czekoladowy tort i stawiają go przed Robbinem, nalewają wino do kieliszków i przynoszą prezenty. Okazuje się, że postanowili uczcić Robbina urodziny, które co prawda były na początku miesiąca, ale jubilat był wtedy poza parafią. Robbin dostaje szary T-shirt, który tutejszym zwyczajem musi od razu na siebie założyć oraz magiczny kubek, który jest czarny, ale gdy Peter wlewa do niego przygotowaną już wcześniej gorącą wodę pokazują się zdjęcia Robbina z przyjaciółmi. Jedno z nich przedstawia Robbina w wełnianej czapce i kurtce: „Zobacz, to zdjęcie z Polski, w Tatrach, to ty je zrobiłaś" - cieszy się Robbin. Urodzinową ucztę kończą przyniesione przez Petera lody waniliowe w ulubionym przez Robbina smaku. Jean Paul jest rozżalony i obrażony, rzeczywiście rozmowa jest w takiej sytuacji bardzo trudna. Trochę się wtrącam i uspokajam go jak umiem. Podziwiam Isę, jego spokój, widzę, że tak bardzo nie chce urazić współbrata, a jednocześnie chce, aby wszyscy byli zadowoleni. W końcu osiągają jakiś kompromis, Jean Paul porozmawia z nowym ogrodnikiem i zarządzi uporządkowanie ścieżek. Pozostaję pod wrażeniem tej rozmowy ich delikatności i dbałości o siebie. Dzień szósty - wyprawa do hinduskich sióstr Kościół sióstr mieści się w dużym ogrodzie. „Zobacz jak tutaj ładnie, właśnie o to mi chodzi, aby w naszym ogrodzie było podobnie” - mówi Wilson wracając do naszej wczorajszej dyskusji z Jean Paulem; „Mnie wasz ogród podoba się dużo bardziej - odpowiadam zgodnie z prawdą - ludzie mają różne gusty i trudno wszystkim dogodzić. Najważniejsze, żeby być zdolnym do pewnych ustępstw, mam nadzieję, że osiągnięcie w końcu jakieś porozumienie w tej kwestii.” Po śniadaniu postanawiam sama odwiedzić hinduskie siostry. Byłam u nich kilka razy i bardzo je lubię, ale droga tam jest dość skomplikowana i nigdy jeszcze nie szłam do nich sama. Robbin rysuje mi mapę na kartce papieru i dzwoni uprzedzając, że przyjdę. Samodzielne poruszanie się po zatłoczonym Kairze jest zawsze przygodą i sprawia mi przyjemność, pakuję więc szybko aparat fotograficzny i kilka potrzebnych rzeczy i za kilka minut nieco podekscytowana udaję się w kierunku metra. Przejazd metrem mimo przesiadki jest prosty, sprawa komplikuje się dopiero gdy trzeba pokonać wyznaczony odcinek pieszo. Nikt nie używa tutaj bowiem nazw ulic. Zwykle zresztą są one napisane po arabsku lub w ogóle niewidoczne. Drogę trzeba po prostu zapamiętać co w tym labiryncie ulic i uliczek nie jest takie proste. Podczas lunchu w naszej parafii wszyscy mają kiepski nastrój. Jean Paul jest chory i nie ma go na obiedzie. Nie ma już gorączki, ale nie może jeść i jest bardzo osłabiony, poza tym boli go ciągle głowa. Od kilku dni próbuje umówić się na wizytę do lekarza, ale lekarza nie ma. Wszyscy się obawiają, że może mieć malarie. Malaria co prawda nie występuje w Egipcie, ale w Afryce Zachodniej zachorowań jest bardzo dużo, a Jean Paul wrócił właśnie z wybrzeża Kości Słoniowej. Bardzo mi go szkoda, ale też nie wiem jak mu pomóc. Przynoszę tylko tabletki przeciwbólowe, a Peter zanosi mu do pokoju trochę obiadu. Wieczorem długo nie mogę zasnąć. To mój ostatni dzień tutaj. Mam nadzieję, że przyjadę za kilka miesięcy rozwijać nasz projekt wsparcia szkoły, ale zawsze jest mi smutno gdy wyjeżdżam z Kairu. „Try to help yourself before you call a doctor" ( spróbuj pomóc sobie sam zanim zadzwonisz po doktora). „My friends and brothers SMA fathers”. Dzień siódmy-ostatni dzień w Kairze Jean Paul czuje się dzisiaj lepiej i jest z nami. Joshua robi kilka pamiątkowych zdjęć moim aparatem. Po obiedzie zabieram się po raz kolejny za pieczenie ciasta. Peter zamówił jedno, bo chce je zabrać na jakieś spotkanie, wszyscy pozostali też na nie czekają. Ostatnio wszyscy kupowali banany i obecnie mamy ich tyle, że muszę się sprężać z tym pieczeniem, bo w końcu nie zdążę na samolot. Do kuchni wchodzi father Isa. Isa jest urodzonym nauczycielem. Sam ciągle coś studiuje, zna dobrze klasyczny arabski i denerwuje się gdy inni zniekształcają ten język mówiąc np. egipskim dialektem. Poza tym Isa uwielbia mieć słuchaczy, a ja lubię go słuchać, przebywanie z nim to dla mnie prawdziwa przyjemność. Nieraz wspominamy moją pierwszą wizytę tutaj w 2014 roku, kiedy nie znałam prawie w ogóle angielskiego i nikt nie mógł się ze mną porozumieć. „Zobacz, a teraz nawet kłócisz się ze mną po angielsku!” - śmieje się Isa. Dzisiaj postanawia nauczyć mnie kilku arabskich słówek i nieźle się trudzi próbując zapisać ich wymowę łacińskim alfabetem . W końcu mu się udaje i ćwiczymy arabskie pozdrowienia oraz wymowę różnych rodzajów arabskiego „h” . Prawdę mówiąc, idzie mi całkiem nieźle. Mam zamówioną taksówkę na godzinę 23:30 . Robi się późno, w pokoju gościnnym na górze zostają już tylko Wilson i Robbin. Każdy mój pobyt w Kairze jest inny, każdy uczy mnie czegoś nowego, każdy ubogaca i poszerza moje serce. Ktoś mi kiedyś powiedział, że do Europy jeździ, aby poznać jej historię i kulturę, ale do Afryki po to, aby spotkać ludzi. Kocham Kair nie ze względu na jego historię czy piękno, ale z uwagi na ludzi, którzy tutaj są. Oni dzielą się ze mną swoją wiarą, swoim trudem podążania za Chrystusem, niekiedy też swoimi słabościami i upadkami. Uczę się od nich co to znaczy być wspólnotą, uczę się prostoty, delikatności i dbałości o siebie nawzajem. W czasach nieustannego pośpiechu, pracy od rana do wieczora, w czasach pokręconych, zagmatwanych relacji, różnych gier i układów - oddycham tutaj głębiej, jakby wracam do źródeł. Alina Goska, członek Stowarzyszenia Dom Wschodni
Opublikowano: 14 listopada 2019, 09:30 Komentarze: 3 Na wadowickim dworcu autobusowym zarządzanym przez gminę od kilku dni panują egipskie ciemności. Pasażerowie, a głównie uczniowie szkół wracających do domu, nie czują się zbyt komfortowo. To nie pierwsza taka sytuacja w ostatnim czasie. Po niedawnej zmianie czasu na zimowy, robi się już ciemno przed godziną 17:00. Niestety jak alarmują od kilku dni mieszkańcy miasta i okolic, na dworcu autobusowym przy ulicy Piłsudskiego w Wadowicach panują egipskie ciemności. Spora ilość znajdujących się tutaj latarni nie działa.... Po 18. Pełny dworzec uczniów... a tu dalej oszczędności... Tylko czekać na tragedię... – poinformował Dawid na Facebookowej grupie Patrole, Wypadki, Suszarki Wadowice/Kalwaria/Andrychów-Okolice, dołączając zdjęcie. Pasażerowie, głównie właśnie uczniowie, wśród których jest sporo dziewcząt, nie czują się komfortowo. Wadowicki magistrat zarządzający placem twierdzi, że to nie jego wina. Za awarię oświetlenia na dworcu autobusowym w Wadowicach odpowiada firma Erbet Sp. z. o. o., która prowadzi w tym miejscu prace związane z budową nowej komendy policji powiatowej w Wadowicach – poinformował Urząd Miejski w Wadowicach. Co ciekawe, to nie pierwsza taka sytuacja tutaj w ostatnim czasie. Zobacz: Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... (MG)
Marsa Alam to jeden ze słynnych egipskich kurortów położony w południowo-wschodniej części kraju, nad Morzem Czerwonym. Sprawdź co warto zobaczyć i zrobić w Marsa Alam. Kiedy lecieć? W Marsa Alam byłam 2 razy – za pierwszym razem w grudniu (tuż przed Bożym Narodzeniem), za drugim w kwietniu (podczas Ramadanu). Oba terminy miały swoje plusy jak i minusy. Przede wszystkim zimową porą było zdecydowanie mniej turystów, temperatura za dnia sięgała C, natomiast woda była chłodna. Z kolei na wiosnę było już 32 C, a morze ciepłe niczym letnia zupa. W obu przypadkach zatrzymałam się w tym samym hotelu, o czym możecie przeczytać w osobnym artykule. THE THREE CORNERS FAYROUZ – HOTEL BLISKO LOTNISKA W MARSA ALAM – RECENZJA Na początku należy wspomnieć, że Marsa Alam to bardzo spokojna i kameralna miejscowość, która leży zdecydowanie daleko od pozostałych egipskich kurortów, jak chociażby Hurghady (271 km). Według mnie Marsa Alam jest doskonałym miejscem dla wszystkich tych, którzy nie potrzebują zbyt wielu bodźców (atrakcji) i cenią sobie wypoczynek. Niemniej, i tak znajdzie się tam coś dla każdego, kto lubi trochę aktywności. Co warto zobaczyć w Marsa Alam? Rafę Koralową Nie wiem jak jest w przypadku innych hoteli, natomiast Three Corners Fayrouz znajduje się na obszarze Parku Narodowego, a w związku z tym ma dostęp do przepięknej rafy koralowej. Jeśli dopisze Wam szczęście to będziecie mogli zobaczyć tam rybę krokodyla, płaszczki, żółwie a nawet krowę morską. Co warto zobaczyć w Marsa Alam? Zatoka Mubarak, czyli Dom Żółwi Miejsce to znajduje się 10 minut pieszo od hotelu Three Corners Fayrouz i słynie z tego, że można tam zobaczyć żółwie. Co warto zobaczyć w Marsa Alam? Port Ghalib To po prostu pobliski port, w którym jest targ, restauracje oraz sklepy. Z hotelu Three Corners Fayrouz można wynająć taksówkę, która zawiezie Was do Portu Ghalib oddalonego o mniej więcej 4 km. Przewóz w jedną stronę kosztuje 6$. Co warto zobaczyć w Marsa Alam? Pustynię na quadach Uważam, że to była jedna z najfajniejszych aktywności jakich kiedykolwiek doświadczyłam i z ręką na sercu poleciłabym ją każdemu. Jednak, zanim wsiądziecie na quad upewnijcie się, że hamulce oraz kierownica działają jak należy. W każdym razie, fajnie było poczuć wiatr w kasku i piasek w zębach jadąc przez pobliską pustynię na quadach. Polecam wyprawę zwłaszcza o zachodzie słońca, gdyż widoki są niesamowite! Wycieczki fakultatywne – Luksor To już co prawda jest daleka wyprawa, bo poza wspomniany kurort, niemniej uważam, że warto z niej skorzystać. Szczegóły wycieczki opisałam w artykule poniżej. CO ZOBACZYĆ W LUKSORZE ? Podsumowanie Jak sami widzicie w rzeczonym egipskim kurorcie nie ma zbyt wielu atrakcji. Jednakże to, co można tam zobaczyć związane jest w większości ze światem podwodnej fauny i flory, która bezsprzecznie jest czymś wartym uwagi. Jeśli spodobał Ci się mój post i chcesz mnie docenić, to zostaw komentarz lub polub mój profil na Facebooku i/lub na Instagramie. Dziękuję Więcej ciekawych artykułów o Egipcie znajdziesz NameCo warto zobaczyć w Marsa Alam?DescriptionWybierasz się do Egiptu i zastanawiasz co warto zobaczyć i zrobić w Marsa Alam? W artykule znajdziesz podpowiedź. Zapraszam!Author
o której robi się ciemno w egipcie